W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Lalalalato – było, jest i niech trwa

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Lalalalato – było, jest i niech trwa

I tak cichutko, niepostrzeżenie, leniwie, jakby po omacku, nie rozpoznając drogi, metodą „kroczek w przód, dwa kroki w tył”, gdzieniegdzie szczególnie niechętnie, a nawet wręcz opornie, zaś w niektórych rejonach świata niezbyt zdecydowanie i absolutnie nie na pewno – ale jednak nadeszło. Lato nadeszło, znaczy.

Z tym, że nie dotyczy to Belgii. W tym roku na każdą bezmyślnie wypowiedzianą uwagę na temat nadciągania bądź też nadejścia lata, słyszy się odpowiedź: „Lato?! Lato już było, nie pamiętasz, trzy tygodnie temu przez dwa, powtarzam: całe dwa, wieczory siedzieliśmy na tarasie i dopiero koło ósmej musiałam założyć ciepły sweter!” – nieodmiennie wypowiadane z ironią, w wielce znacznym stopniu podszytą rozgoryczeniem.

Ja jednak, ja co roku, obieram słoneczny kierunek „Polska”! Wakacje od kilku już lat oznaczają dla mnie odesłanie Dzieci na mniej lub bardziej zasłużone obozy i inne wyjazdy, potem zaś – nie sama, bo z Mężem i Psem – udaję się na wieś, żeby w dziczy lasu i ogrodu (w ogrodzie dzicz większa, gdyż w przeciwieństwie do lasu, nie ma tu żadnego planu zagospodarowania…) poleżeć dni kilka na leżaku (słońce proszę!), w cieniu orzecha włoskiego albo nawet i czereśni. Mąż trawę czasem skosi, pięknie wtedy wszystko pachnie; czasem wstanę z leżaka i udam się po garść porzeczek prosto z krzaka (bo te czereśnie nigdy jakoś nie chcą na nas poczekać i znikają, jak sen jaki złoty, jeszcze przed początkiem lipca) albo kwiatków kilka zerwę na łące i wstawię w kubek… Książkę poczytam. Psa pogłaszczę. Pomyślę. Pośpię.

A jak mi się siedzenie na leżaku znudzi, to mogę pójść do lasu, zawsze licząc na jakieś jagódki, malinki, a może nawet i kurki, kto wie. Albo mogę zebrać się i pojechać na któryś z okolicznych targów i nabyć sobie coś miłego, na przykład kilo bobu. Albo nawet mogę udać się nieco dalej, niż na targ wiejski, i zrobić sobie mini wycieczkę, na przykład ruinkę jakąś obejrzeć, albo i zalew jakiś (nasza wakacyjna okolica obfituje zarówno w ruinki, jak przedsięwzięcia wodne), obiad zjeść w karczmie tej czy innej, przejść się po parku linowym (to wtedy, kiedy już naprawdę zmęczę się siedzeniem w leżaku) albo zwykłym, na przykład w Chlewiskach (mam nadzieję, że po grudniowym pożarze nie ma już bolesnych śladów…):

A jak już jedzenie w knajpach mi się znudzi, to mogę sobie rozpalić grill mój ukochany i coś na nim upiec: polską, starannie naciętą, kiełbaskę dla Męża; pstrągi z cytryną i ziołami, zawijane w folię aluminiową; pizzę - koniecznie z anchois, to moja ulubiona, może dołożę jeszcze kilka kaparów i oliwek; kawał antrykotu, by go później pokroić w krwiste plastry i ułożyć, włoską modą, na rukoli, posypać rumianymi orzeszkami piniowymi i skropić oliwą i octem balsamico; całego kurczaka, natartego papryką, czosnkiem i tymiankiem, w efekcie pieczenia rumianego i z chrupiącą skórką; albo wreszcie żeberka – uprzednio zamarynowane i podgotowane w prodiżu tak, by na grillu spędziły zaledwie pół godzinki, dochodząc do stanu doskonałości.

I właśnie z okazji nadciągających wakacji, chciałabym się z Wami podzielić przepisem, a właściwie SPOSOBEM, na te żeberka. Świetnie bowiem nadają się do wykańczania rozmaitych kłopotliwych resztek…

Nabywamy mianowicie dowolną ilość wieprzowych żeberek, pociętych przez rzeźnika w długie pasy, takie po kilkanaście kostek. Myjemy, osuszamy i wkładamy do odpowiednio dużego żaroodpornego naczynia – żeberka bowiem musimy najpierw podpiec do miękkości, na wakacjach robię to w prodiżu, ale najpierw marynuję mięso przez noc w czymś niemetalowym.

Robimy marynatę typu, i to jest właśnie ten SPOSÓB, „przegląd zasobów” – na kilogram mięsa potrzeba nam będzie mniej więcej ¾ litra słodko-kwaśnej zalewy o gęstości keczupu. Do jej zrobienia możemy użyć następujących składników:

resztek dowolnego dżemu (dżemów) lub galaretki (galaretek);

pozostałości keczupów, sosów BBQ, azjatyckich przypraw typu: sos sojowy (na przykład te małe buteleczki sosu sojowego, pętające się po szufladzie jako wspomnienie zestawu sushi, nabytego na wynos i spożytego przy kuchennym stole), sos ostrygowy, ketjap manis, sos teriyaki, sos imbirowo-czosnkowo-paprykowo-bo ja wiem jaki;

resztek ostrej węgierskiej pasty paprykowej, którą chyba każdy ma w lodówce, jak również nędzne pozostałości dowolnej musztardy;

ledwo napoczętego octu owocowego, z którym jakoś nie umieliśmy nawiązać współpracy;

przyschniętych do dna słoika resztek miodu

oraz takich i innych cieni naszej działalności kulinarnej z ostatniego czasu.

Dżem, galaretkę lub miód wkładamy do rondelka, dolewamy trochę wody (a jeszcze lepiej herbaty, a jeszcze jeszcze lepiej - herbaty Lapsang Souchong), stawiamy na ogniu i podgrzewamy, mieszając. Kiedy dżem (lub co tam w rondlu mamy) się rozpuści, zdejmujemy z ognia i ewentualnie przecieramy przez sitko – dotyczy to zwłaszcza dżemów o dużej zawartości pestek, ostatnio miałam taki jeżynowy, który jakoś wszystkich kłuł w zęby; po podgrzaniu, przetarciu i „użeberkowaniu” zabłysł nowym, jasnym światłem.

Teraz dodajemy do marynaty inne składniki, tak sterując ich ilością, żeby powstała marynata o odpowiadającej naszemu gustowi kombinacji słodkiego (dżem, keczup), kwaśnego (ocet, zalewa z pikli), słonego (sos sojowy, ostrygowy, teriyaki) i ostrego (musztarda, pasta paprykowa, lub cokolwiek, czym lubimy podostrzać sobie życie). Jeśli ktoś może, niech doda coś, co ma lekko dymny posmak – wspomniany napar z herbaty Lapsang Souchong, wędzoną paprykę hiszpańską lub meksykańską, dym w płynie (amerykański, rzecz jasna, „liquid smoke”)…

Żeberka zalewamy naszą pieczołowicie przygotowaną marynatą – powinno jej być więcej, niż by się to wydawało konieczne – przykrywamy (chociażby folią aluminiową) i wstawiamy na noc do lodówki. Następnego dnia nagrzewamy piekarnik do 120-150 stopni i wstawiamy doń nasze ukochane żeberka. Pieczemy, aż będą miękkie, czyli od 2 do 3 godzin. Ci, którym, tak jak mnie, brakuje w wakacje piekarnika, niech uduszą mięso w prodiżu – wówczas dobrze by było dolać trochę wody.

Miękkie żeberka możemy przechowywać (nadal w marynacie) przez ładnych kilka dni w lodówce. W miarę potrzeby wyciągamy z naczynia odpowiedni kawałek mięsa i kładziemy na rozgrzanym grillu – węgle najlepiej przełożyć na jedną stronę grilla, mięso położyć na kratce nad tą pustą częścią, całość przykryć i zostawić w spokoju na kwadrans. Potem przełożyć żeberka na drugą stronę, pochlapać nieco marynatą i dopiec przez kolejny kwadrans.

I takie żeberka są naprawdę bardzo dobre! Czego i Wam i sobie z całego serca życzę.

Jeszcze w ostatnim zdaniu nieśmiało przypomnę, że w najbliższy poniedziałek mam kolejne urodziny…

…a tymczasem pozdrawiam wszystkich dowolnym wakacyjnym okrzykiem – „Ahoj!”, „W góry, w góry, miły bracie!”, „Hejże hej, żyjmy więc, póki czas!

Natalka, Słońca Stęskniona




Podziel się linkiem: